Tryb noc/dzień

19 sierpnia 2022

Pogromcy duchów. Dziedzictwo

0
Pierwszy raz od naprawdę dawna pasuje mi, że twórcy, a raczej polska dystrybucja nie przetłumaczyły tytułu filmu jeden do jednego. Wszystko za sprawą faktu, iż „Pogromcy duchów. Dziedzictwo” to prawdziwy symbol następnego pokolenia. To znakomity przykład, iż można zagrać na sentymentalnej nucie bez potrzeby odmładzania aktorów, którzy dekady temu rządzili na wielkim ekranie. Można stworzyć coś nowego inspirując się tylko pewnymi dziełami bez potrzeby ranienia ludzi, który wychowali się na filmach uważanych dzisiaj za kultowe. Tacy właśnie są „Pogromcy duchów” z 1984 roku. Sam nie mogę uwierzyć, że są oni starsi ode mnie, bo nadal mi się z przyjemnością oglądam tę ekipę, gdy tylko pojawi się ona w telewizji. Tutaj jednak trzeba też zwrócić uwagę na fakt, iż na stołku reżyserskim zasiadł Jason Reitman, syn Ivana Reitmana twórcy oryginału i to, dlatego podtytuł „Dziedzictwo” jest tutaj jak najbardziej na miejscu.

Film opowiada historię dwójki dzieciaków. Phoebe (Mckenna Grace) oraz Trevora (Finn, Wolfhard) którzy przenoszą się wraz z matką do małego miasteczka. Gdzie odkrywają swoje powiązania z grupa bohaterów, którzy uratowali niegdyś Nowy Jork przed pradawnym złem i to niejednokrotnie.

I tutaj aż mi się ciśnie na język żeby porównać ten film z tym powstałym w 2016 roku, ale to mija się z celem. Jedno i drugie to dwie kompletnie osobne produkcje próbujące uszczypnąć kawałem historii i zaprezentować coś innego, ale dopiero „Pogromcy duchów. Dziedzictwo” jest pełnoprawną kontynuacją, która może zachęcić młode pokolenie do lepszego zapoznania się z tą historią. Została ona odpowiednio dostosowana do naszych czasów. W końcu mamy „Youtubera”, geeka któremu a raczej, której trudno odnaleźć przyjaciół czy też chłopaka próbującego zaimponować nieco starszej koleżance. Obraz naszych czasów.

Wszystko jest jednak spójne i ciekawe, a relacje między bohaterami są wspaniale zaprezentowane. Nie wydają się one wymuszone, a dodatkowo pozytywnie wpływają na wszystkich. Najlepiej to widać po Phoebe, która w końcu zaczyna się otwierać i wychodzi ze swojej skorupy by pokazać ile tak na serio jest warta. Przy okazji grająca ją Mckenna Grace ma przed sobą świetlaną przyszłość. To ona gra tutaj pierwsze skrzypce prezentując poziom aktorski niedostępny dla wielu dużo starszych kolegów.

Twórcy też bardzo często pobierali pomysły dwóch pierwszych części. Zobaczymy tu chociażby piankowego marynarza w wersji mini, który rozmnożył się na ogromną skalę, a momentami przypominał mi dobre stare Gremliny, charakterystycznego zielonego ducha pożerającego wszystko na swojej drodze czy tez postać głównego antagonisty. Ja jednak nie widzę w tym nic złego, bo wygląda to jak nowy początek. Przeszłość łączy się z przyszłością tworząc harmonijną całość.

Wizualnie też pierwsza klasa. Nawet efekty specjalne nie były aż tak bardzo przesadzone i piekielne ogary przypominały swoje odpowiedniki z 1984 roku. Najlepszy był jednak wyścig po mięście. Bardzo emocjonujący i efektywny. Podobał mi się on bardziej niż niejedna część „Szybkich i wściekłych”.

Na koniec powiem tylko jedno. Ten film to żyleta. Łączący w sobie to, co najlepsze w kinie przygodowym typu „Goonies”, na którym nie jeden dorosły będzie się świetnie bawił. W końcu to nowe rozdanie. Nowe miejsce, nowi bohaterowie, a w następnych odsłonach również nowi wrogowie. Na to wszystko i dużo więcej na pewno warto jest poczekać. Moja ocena to mocne 5/5.
Ukryj widgety

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz