Tryb noc/dzień

27 listopada 2015

Kingsman: Tajne służby

2
Nigdy nie spodziewałem się, że poziom absurdu w brytyjskich filmach zaskoczy mnie aż tak bardzo. Widziałem ludzi rzucających piłą tarczową jak Frisbee oraz takich, który zabijali sąsiadów tylko z tego powodu, żeby ich psy nie psuły sielskiego krajobrazu. Jednakże film, o którym dzisiaj opowiem przebija wszystkie inne pozycje. „Kingsman: Tajne służby” jest dość nową produkcją, która trafiła na wielkie ekrany na początku tamtego roku. Jej reżyserem jest Matthew Vaughn, który pracował chociażby przy „Kick-Ass”. Już samo to powinno ukazać Wam, z czym będziemy mieli do czynienia.

Eggsy (Taron Egerton) jest zwykłym chłopakiem bez perspektyw. Wychowywany samotnie przez matkę oraz jej despotycznego konkubenta, stracił wszelakie nadzieje na zmianę. Trzeba przyznać sam nie jest zły, jest bardzo inteligentny, sprytny, a do tego ma za sobą już służbę wojskową. Niestety, trafił w nieodpowiednie miejsce. Na szczęście ratunek przychodzi jak zawsze z najmniej oczekiwanej strony. W jego życiu pojawia się tajemniczy jegomość, Harry Hart (Colin Firth), którego wszyscy uważają za krawca. Ma on jednak podwójną osobowość, jest Kingsmanem. Tajnym agentem chroniącym świat przed złem. Postanawia on wziąć chłopaka pod swoje skrzydła by nauczyć go wszystkiego, co sam potrafi. Opryszkowie nie śpią. Zwłaszcza jeden, Richmond Velentaine (Samuel L. Jackson), wielki filantrop i geniusz komputerowy, który pragnie wprowadzić w życie swój makabryczny plan. Jaki? O tym musicie przekonać się sami.

Przyznam się szczerze, iż od samego początku myślałem, że trafiłem na kolejną kopię Jamesa Bonda doprawioną szczyptą humoru. Pierwsza połowa filmu prezentowała się naprawdę świetnie. Fabuła, jako tako trzymała się kupy. Opowieść prowadzona była w sposób ciekawy oraz co najważniejsze bardzo widowiskowy. Ucieczka głównego bohatera przed policją. Super. Walka z opryszkami w barze. Jeszcze lepiej. Niestety im dalej w las tym więcej drzew. W przypadku tego filmu im dłużej oglądamy tym więcej absurdu nas czeka. Nie chce wyjść na jakiegoś smutasa. Nie zrozumcie mnie źle. Kolejne sceny może i by mnie rozbawiły gdyby nie to, że spodziewałem się czegoś całkowicie innego.

Film ten przepełniony jest absurdem, groteską i niczym nieusprawiedliwioną spektakularną przemocą. Co przez to rozumiem? Śmierć na tysiąc sposobów oraz okaleczanie innych, czym tylko się da. Krew lejąca się strumieniami to tutaj norma. Komuś głowa odleci, ręka odpadnie, co za kłopot, nawet przecięcie na pół i to wzdłuż ciała nikogo nie powinny zaskoczyć. Jedna rzecz nie daje mi jednak spokoju. Kto normalny z eksplodujących czerepów robi iście sylwestrowe widowisko?

Największe zaskoczenie dla mnie to niesamowita obsada. Spodziewałbym się w tego typu produkcjach aktorów z o wiele niższej półki. Tutaj mamy do czynienia z samymi gwiazdami. Colin Firth nagrodzony Oskarem za film „Jak zostać królem”, Samuel L. Jackson gwiazda amerykańskiego kina akcji znany chociażby z „Avengersów” czy też „Jumpera” oraz Michael Caine wielokrotny zdobywca najważniejszych nagród filmowych. Co oni kurcze tutaj robią?

Dobra porozmawiajmy jednak szczerze. Mimo tych wszystkich zażaleń to jeden z lepszych filmów, jakie ostatnio obejrzałem. Wykonany został obłędnie. Sceny walk wyglądają niesamowicie. To takie połączenie „Desperado”, „Matrixa” i Austina Powersa. Pomysł na agentów ukrywających się w sklepach z odzieżą luksusową też bardzo ciekawy. Jednakże tutaj trzeba pochwalić nie scenarzystów, a twórców komiksu „Tajne służby” na podstawie, którego powstał film, Dave’a Gibbonsa i Marka Millara.

Sam nie wiem, co mógłbym więcej powiedzieć. „Kingsman: Tajne służby” ogląda się naprawdę dobrze. Trzeba jednak pamiętać, żeby podejść do tej produkcji z dystansem. Ma on na celu bardziej rozbawić widza i wbić go w krzesło z zachwytu niż dać do myślenia. Chociaż czasami scenarzyści przesadzili. Chociażby w momencie jak kobieta leci z tasakiem na płaczące dziecko, żeby je zamordować z zimną krwią. Dlatego też jestem rozdarty w ostatecznej ocenie. Oryginalność chwalę, obsadę również, jednakże wszystko psuje masa brutalności doprawiona ogromną ilością niepasujących mi tutaj bluzgów. Jeżeli czytacie moje recenzje znacie mnie już trochę, więc nie zdziwi Was, że dam 3+/5.

2 komentarze:

  1. Zgadzam się z tobą ;) Sama oglądałam ten film parę miesięcy temu i muszę przyznać, że pierwsza połowa filmu była całkiem niezła... najbardziej pozostała mi w pamięć scena, w której głowy (chyba przedstawione jako ananasy ?) eksplodowały - jak dla mnie najbardziej absurdalna część filmu. niemniej jednak film oglądało mi się całkiem przyjemnie, a pan Colin Firth to zdecydowanie plus tego filmu ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wydaje mi się jednak, że gdyby darować sobie kilka absurdalnych scen to na pewno film ten mógłby wiele zyskać.

      Usuń