Tryb noc/dzień

24 lutego 2016

Hellboy

0
Nigdy nie powinno się oceniać książki po okładce, ani człowieka po tym skąd pochodzi, a tym bardziej jak wygląda. Wielokrotnie ci, których uważamy za wrogów, stają się naszymi największymi sprzymierzeńcami. Mówię o tym w jednym konkretnym celu. Istnieją tacy bohaterowie, którzy swoją aparycją albo miejscem urodzenia mogliby wywołać trwogę w sercach milionów. Tak właśnie jest z Hellboyem. Istotą z piekła rodem, która udowodniła, że tylko od nas zależy, jaką drogę wybierzemy. Najlepiej widać to w filmie zatytułowanym po prostu „Hellboy” z 2004 roku, którego reżyserem jest Guillermo del Toro.

Mamy czasy II Wojny Światowej, a dokładniej jej końcówkę. Naziści obawiając się przegranej postanawiają sięgnąć po broń ostateczną. Z pomocą Rasputina (Karel Roden) pragną przywołać zło z samego dna piekieł. Na szczęście, alianci wraz z profesorem Trevorem Bruttenholmem (John Hurt) powstrzymują cały eksperyment. Niestety, syn diabła trafia do naszego świata. Wszystko jednak toczy się inaczej niż powinno. Zostaje on przygarnięty przez żołnierzy, którzy stawiają sobie za cel nauczenie go, czym jest dobro.

Po wielu latach, dorosły już Hellboy (Ron Perlman) staje się częścią oddziału zwalczającego wszelakie nieziemskie zagrożenia. Towarzyszy mu posiadający wysoką inteligencję oraz niezwykłe umiejętności Abe Sapien (Doug Jones) oraz agent żółtodziób John Myers (Rupert Evans), którego głównym zadaniem jest zakumplowanie się z naszym bohaterem. Zło jednak nie śpi. Wróg, którego uważali za zmarłego wraca, żeby dokończyć niszczycielskiego dzieła.

Muszę przyznać, że jak na taki film fabuła jest bardzo rozbudowana. Prowadzone jest równocześnie kilka bardzo ciekawych wątków. Mamy tu do czynienia nie tylko z chęcią pokonania wroga, ale również z wewnętrznymi rozterkami głównego bohatera. Jak sami zobaczycie walczy on przede wszystkim ze swoją innością. Niby nie przeszkadza mu to jak wygląda, ale nie chce w pełni zaakceptować tego, iż jest synem diabła. Samo ścieranie rogów jest tego świetnym dowodem. Dodatkowo nie jest on pozbawiony uczuć. Czasami zachowuje się jak rozbrykany nastolatek, ale i tak przejmuje się zdaniem profesora, którego uważa za ojca.

Interesującym pomysłem jest tutaj wprowadzenie Liz Sherman, w którą wcieliła się Selma Blair. W tym zdominowanym przez mężczyzn świecie, gdzie bijatyki są na porządku dziennym dobrze jest jednak zobaczyć jakąś kobietę. Mimo swoich własnych problemów dodaje pewnego smaczku całej historii, a dodatkowo wygląda obłędnie w ogniu walki. W jej przypadku zwrot ten nabiera całkowicie nowego znaczenia.

Jeżeli chodzi o obsadę aktorską została wybrana znakomicie. Nie wyobrażam sobie nikogo innego w roli tytułowego Hellboya jak tylko Rona Perlmana. To, że wygląda jak wygląda nie przeszkadza mu w byciu świetnym aktorem. Swoją aparycją nie ma szans na zagranie przesłodzonych bohaterów i całe szczęście. Osobiście widzę go tylko w rolach nieustępliwych policjantów po przejściach albo gangsterów. Dlatego też tutaj wpasował się idealnie. Reszta gra też dobrze, jednakże oglądając ich czegoś mi zabrakło. Nic konkretnego w ich postaciach nie zachwyciło mnie do tego stopnia, żeby powiedzieć łał.

Efekty specjalne nie są może na najwyższym poziomie, jednakże prezentują się naprawdę dobrze. Niedociągnięcia nie rażą, aż tak bardzo w oczy. Sceny walk, których nie mogło tu zabraknąć ogląda się z przyjemnością.

„Hellboy” to naprawdę dobra produkcja, którą warto obejrzeć. Wartka oraz ciekawa akcja sprawiają, iż nie jest to kolejne dzieło, w którym zobaczymy jak bohaterowie tylko i wyłącznie tłuką się po pyskach. Występuje tutaj również wątek nieszczęśliwej miłości, próby zaakceptowania swojej inności oraz ucieczkę od samotności. Jak sami widzicie nie jest to płytki film opowiadający tylko o jednym. Świetne wykonanie oraz Guillermo del Toro na krzesełku reżyserskim tylko doprawiają całości. Moja ocena to 4-/5.
Ukryj widgety

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz