Jako wieloletni wielbiciel “Teorii wielkiego podrywu” zawsze chętnie sięgam po wszystko co z tym serialem jest związane. Dlatego kwestią czasu było żebym obejrzał kolejną produkcję z tego “uniwersum” tym razem jednak opowiadającą o młodzieńczych latach Sheldona Coopera, czyli najbardziej irytującego i za razem najbardziej lubianego bohatera z całej ekipy. Swoją szczerością oraz niedostosowaniem do życia społecznego zdobył uwielbienie milionów widzów. Czy jednak taki był zawsze? O tym dowiecie się oglądając “Młodego Sheldona” którego twórcą jest nie kto inny jak Chuck Lorre odpowiedzialny również za sukces pierwotnej serii.
O fabule niema co opowiadać, bo można się jej domyśleć. Sheldon dorasta idzie na studia kłóci się z rodzeństwem, zaczyna nienawidzić wiele rzeczy może powinienem powiedzieć, że to one zaczynają jego nienawidzić. Ogólnie perypetie nad wyraz inteligentnego dziecka w świecie, który go nie rozumie. Już od samego początku widzimy z czym musi się zmierzać. Jego koledzy ze szkoły są dużo starsi od niego i mają ochotę imprezować, gdy on rzadko kiedy wychyla nos spoza książek. Jest jak gąbka dla informacji, w końcu cokolwiek zobaczy lub przeczyta zostaje w jego głowie na zawsze.
I tutaj też zaczyna się mały problem. Twórcy aż za bardzo starali się wyjaśnić wszystkie jego zachowania. Chodzi mi o to czemu nie szanuje geologów, skąd pochodzi charakterystyczne Bazinga oraz wiele, dosłownie wiele innych rzeczy. Czasami jeden odcinek był tym przesiąknięty w takim stopniu, że wszystko wydawało się takie wymuszone, sztuczne. Moim zdaniem powinni ograniczyć się do kilku rzeczy i wokół nich budować fabułę odcinków. Oczywiście pojedynczo, a nie wszystko na raz. Na szczęście zostaje to przykryte relacjami z rodziną, które przyznam mnie zaskoczyły. W “Teorii...” jego rodzeństwo jest wspominane jako zło konieczne. Tutaj widzimy jak o niego dbali, pomagali mu niejednokrotnie. Mógł liczyć na ich pomoc. Podobnie jest z ojcem.
Przygotujcie się tu na małe spoilery, ale postać głowy domu, czyli George'a Coopera seniora, którego do tej pory miałem za złego ojca. W końcu zmuszał syna do oglądania meczów popijać sobie piwo przed telewizorem. On jednak pracował ciężko, żeby zapewnić rodzinie jak najlepsze warunki życiowe niejednokrotnie stawiając ich dobro nad swoje własne. Zobaczymy tutaj jak wspierał i kochał swoje dzieci nawet może bardziej niż Mary Cooper, ewidentnie wyróżniająca Sheldona. Jest to po części postać tragiczna, nierozumiana przez pozostałe otaczające go osoby i to kończąca w mało przyjemny sposób. Tutaj najbardziej zabolała mnie obojętność Sheldona. Tyle dla niego zrobił, a on to wszystko olał.
Jak już wcześniej wspomniałem fabularnie kuleje. Można się dowiedzieć wielu nowych rzeczy, ale pewne wątki są tak karykaturalnie przedstawione, że aż zęby bolą jak się na to patrzy. Ewidentnie jest to przerost formy nad treścią ukierunkowany na zarobek chociaż kilka odcinków mnie zaintrygowało. Było ich jednak zbyt mało, żeby mogły wpłynąć na całą produkcję. Pierwsze sezony jakoś trzymały formę potem niestety było już tylko gorzej. Widać, że pomysł był, ale wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Przez większość seansu robiłem coś innego, a odcinki jeden po drugim leciały gdzieś w tle. Musiałem go jednak obejrzeć dla samego obejrzenia. Jest częścią uniwersum, które kocham.
Aktorsko jest bardzo dobrze. Wszyscy znakomicie wczuli się w swoje role, a najmłodsi z nich dosłownie rosną na naszych oczach w końcu między pierwszym oraz ostatnim sezonem mija dobre siedem lat. To szmat czasu. Co widać po wszystkich prócz Krzysztofa Ibisza. Iain Armitage to wykapany Sheldon, Raegan Revord świetnie wciela się w dość odważną córeczkę tatusia, a Montana Jordan na naszych oczach ewoluuje w handlowca doskonałego. Nic dziwnego, że potem staje się Doktorem Oponką. Brzmi to nieco jak imię superbohatera, ale za samo wytrzymanie z młodszym bratem zasługuje na pomnik. Drugi taki sam za pomoc matce w ostatnim sezonie. Ciekawym zabiegiem było również zatrudnienie Zoe Perry, córki Laurie Metcalf. W końcu obie zagrały Mary tylko w różnych okresach jej życia.
Czy ten film jest dobry? Nie do końca. Czy potrzebny? Ciężko to stwierdzić. Odsłania on przed widzem pewne niuanse bycia Sheldonem, ale w żaden znaczący sposób nie wzbogaca “Teorii wielkiego podrywu”. Wielka szkoda, że nie postarali się, żeby pojawili się aktorzy z pierwotnej serii. Mogłoby to być bardzo ciekawe i zabawne. Jedno jednak mogę stwierdzić liczę na to, że nie będą próbowali teraz tworzyć produkcji o reszcie postaci. Już teraz wygląda to ja próba zarobienia na serii, która już się skończyła a kolejne tego typu działa tylko przekonają do tego widzów. Wiem, że ciężko jest zarżnąć kurę znoszącą złote jaja, ale niech nie próbują z jej truchła robić eksponatu w muzeum. Coś się kończy, a coś się zaczyna. Niech pomyślą o czymś nowym, ale w ostatnich latach jest straszna tendencja do odgrzewania kotleta. Zobaczcie chociażby na “Pełniejszą chatę”. Klasyków się nie rusza. Precz z łapami. Dla mnie to słabe 3/5.
12 lipca 2024
Ukryj widgety
Pokaż widgety
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz