Tryb noc/dzień

22 listopada 2020

Wyprawa na Księżyc

2
W swoim życiu widziałem wiele animacji. Bez kozery mogę nawet powiedzieć, że było ich prawie tyle samo, co filmów aktorskich. Dlatego też jedną rzecz mogę stwierdzić. Nie wszyscy powinni się za nie zabierać. Takie studia jak Pixar, Disney czy też Blue Sky to królowie tego gatunku, czego dowodem są ich własne dzieła. Niestety czasem zamarzy się komuś zabłysnąć w tej dziedzinie, ale zamiast wielkich fajerwerków otrzymamy małą petardę robiącą tylko dużo huku, której do spektakularnego widowiska jest naprawdę daleko. Tak właśnie wygląda „Wyprawa na Księżyc”, czyli kolejne dziecko Netflixa, chociaż patrząc na to obiektywnie to bardziej takie Dziecko Rosemary. Zaraz zrozumiecie, o co mi chodzi.

Fei Fei to młoda niezwykle inteligentna dziewczyna, która pragnie zbudować rakietę i polecieć na księżyc by udowodnić wszystkim niedowiarkom, że żyje tam bogini, o której opowiadała jej mama. Będzie to wyprawa równie niebezpieczna, co niezwykła, a to, co czeka ją na miejscu przerośnie wszystkie jej wyobrażenia.

I co? Fajnie to brzmi, prawda? Kolejna historia o wielkiej podróży, spełnianiu marzeń oraz potędze wyobraźni. Wszystko pięknie. Tylko niestety wykonanie to jedna wielka pomyłka. I uwaga spoilerów w tej recenzji będzie dość sporo, ale nie uda mi się zjechać tego filmu nie wypominając wprost kolejnych błędów, dlatego czytacie ją na własną odpowiedzialność.

Obrzucanie błotem warto zacząć od tego, że sama fabuła jest dość absurdalna i mało oryginalna. W końcu ile to bohaterek straciło kogoś najbliższego i postanawia wyruszyć w podróż by spełnić może nie tyle swoje marzenia, co po prostu udowodnić całemu światu, że jest w błędzie. Dodatkowo próba zbudowania rakiety ze sprzętu zamówionego w Internecie to kompletny odlot od rzeczywistości. Brakowało już tylko logo Ebay, jako pewnego rodzaju reklamy no wiecie jeszcze hasło „U nas kupicie wszystko”. Może to byłby dobry sponsor tej produkcji. Dodatkowo brak elementu łączącego rzeczywistość oraz kompletną fantazje w tej historii. W „Coco” było to chociażby Día de Muertos, które lepiej pozwalało widzowi oddzielić te dwa światy i płynniej przejść między nimi. Tutaj wszystko wygląda dziwnie. Rysunki nakreślone na kartce papieru, całkiem niezłe trzeba przyznać, wzory pojawiające się w głowie bohaterki uwiarygodniały, że to wszystko było „rzeczywistością”, a nie tylko wytworem wyobraźni. Sam statek wyglądał jakby został żywcem wyciągnięty z kreskówki „Kryptonim: Klan na drzewie” i chyba tylko on zasiewał ziarenko wątpliwości w mojej głowie. Do tego bogini zmieniająca się w królową pop, mecz ping ponga o „losy wszechświata”, kosmiczny pies irytujący jak Osioł ze Shreka, motokurczaki, ten sam strój przez cały film oraz kilkanaście elementów nietrzymających się kupy.

Uwierzcie mi ten film to istny misz masz. Jakby twórcy chwili zebrać najciekawsze rzeczy z filmów Disneya i połączyć je tworząc sam nie do końca wiem co. Wydawało mi się, że widziałem tu sceny rodem z „Krainy Lodu”. Nawet piosenki, których jest tu po prostu mnóstwo nie trafiły do mnie w ogóle i już żadnej nie pamiętam. Wiem, co zaraz powiecie. To film dla dzieci. Oczywiście, ale ja uważam, że produkcja dla dzieci, która podoba się tylko dzieciom nie jest dobra.

Przez większość seansu zastanawiałem się, co osoba odpowiedzialna za scenariusz musiała brać i doszedłem do wniosku, że było tego albo dużo albo było mocne. Ale pod względem wizualnym trochę się całość broni. Jest kolorowo i to bardzo, rzekłbym nawet cukierkowo jakby ktoś zarżnął wszystkie tęczowe misie, ale samo połączenie dwóch kompletnie różnych styli wizualnych, bo sam nie wiem jak to nazwać, mija się z celem. Chodzi mi o to jak bardzo różniły się istoty z księżyca od głównych bohaterów. To wszystko może ma jakiś sens, ale do mnie w ogóle nie przemawia.

Zastanawiacie się pewnie czy wśród tych wszystkich „okropności” było coś, na co zwróciłem uwagę. Może jakiś element został mi w pamięci na dłużej niż cała ścieżka dźwiękowa. Uwierzcie mi, że jest coś takiego. To Bangee, królik głównej bohaterki. Nie wystarczy, że słodki to jeszcze jego miny rozbawiały mnie prawie do łez. To prawdziwa perełka w tym całym morzu absurdu.

Może się wydawać, że czepiam się niepotrzebnie. Zajeżdżam jak łysą kobyłę film, który w ogóle nie został stworzony dla mnie, ale lubię jak animacja nie tylko uczy, ale również daje do myślenia. Jak pobudza wyobraźnię nie powodując oczopląsu u widza z powodu zbyt wielu barw. Tutaj niestety wszystkiego jest zbyt dużo, a muszę przyznać, że zapowiadało się bardzo ciekawie. Niestety moja ocena to tylko 2+/5.

2 komentarze:

  1. A zastanawiałam się czy oglądać... Teraz ochota mi przeszła ;) Ale za to recenzje się super czyta :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło mi to słyszeć :) a ten czas który potrzebny byłby do obejrzenia tego filmu można inaczej wykorzystać :)

      Usuń