Tryb noc/dzień

17 października 2017

Casablanca

0
Jak pewnie zauważyliście lubię czasem sięgać po stare filmy. Zwłaszcza, że niejednokrotnie okazują się one ciekawsze od nowszych produkcji. Niskie budżety, brak chociażby efektów specjalnych i tym podobne rzeczy powodowały, że wtedy trzeba było umieć grać i to naprawdę dobrze. To był jedyny sposób żeby film przetrwał jak najdłużej. Najlepszym tego przykładem jest stworzona w 1942 roku „Casablanca”, o której z przyjemnością dzisiaj Wam opowiem. Została ona wyreżyserowana przez Michaela Curtiza, który za jej sprawa zagwarantował sobie życie wieczne. Bo do jakiegokolwiek leksykonu filmowego nie zajrzeć znajdziemy w nim właśnie tę pozycję. Jednak najpierw, co nieco o fabule.

Mamy rok 1941, II Wojna Światowa. Gdzieś w położonej na wybrzeżach Maroka Casablance uciekinierzy z Europy oczekują na drugą szansę. Niektórzy z nich przy niezłych łapówkach albo jeszcze większej dawce szczęścia będą mieli szansę rozpocząć nowe życie w Stanach Zjednoczonych. Pewnego dnia do klubu prowadzonego przez Ricka Blaine'a (Humphrey Bogart) trafia poszukiwany przez nazistów przywódca ruchu oporu Victor Laszlo (Paul Henreid). I nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że jego małżonką okazuje się była miłością Ricka. Stare uczucie nadal gdzieś tam się tli. Co z tego wyjdzie? Przekonajcie się sami.

I właśnie to lubię w starych filmach. Potrafią zaskakiwać jak mało co. Jestem w wniebowzięty, że w końcu zabrałem się za tę produkcję. To niesamowicie opowiedziana historia, która pomimo lat na pewno znajdzie wielu sympatyków. Nie wystarczy, że na serio trzyma się kupy, to jeszcze w ciągu godziny i czterdziestu minut udało się twórcom pomieścić więcej niż w niejednym współczesnym wielogodzinnym dziele. Nie żartuje. Mamy tu wspaniały watek miłosny, ukazanie wojny oraz tego jak ludzie musieli sobie radzić w tamtych czasach. Wszystko to zamknięte w doskonałej moim zdaniem, jak na tamte lata, scenografii. Brak jakichkolwiek kolorów nie jest tu wadą, a zaletą. Mam nadzieje, że nikt nie będzie na tyle głupi żeby ten film pokolorować. Straciłby on swój wspaniały wydźwięk.

Gra aktorska w tamtych czasach to coś całkowicie innego niż teraz. Najbardziej rzuca się tu w oczy para byłych kochanków. Humphrey Bogart spokojny z niesamowitym wiecznie zamyślonym wyrazem twarzy oraz Ingrid Bergman piękna, elegancka, zdolna jednym spojrzeniem rozkochać w sobie tysiące mężczyzn. Gdy zobaczycie łzę na jej policzku będziecie mieli ochotę polecieć z chusteczką by ja wytrzeć. To się tyczy panów, a panie mogą się od niej uczyć, że naturalne piękno jest najlepsze.

Jak na siedemdziesiąt pięć lat to muszę przyznać, że film ten nieźle się trzyma. Jest on jak wino z każdym kolejnym rokiem zyskuje na wartości. Nie ma tutaj przesady, zbędnych elementów, wszystko nawet bohaterowie drugoplanowi albo i trzecioplanowi stanowią jedną spójną całość. Dawno nie oglądało i się czegoś tak przyjemnie. Właśnie w takich produkcjach widzimy prawdziwą magię kina. Nie zostaje mi nic innego jak zaprosić wszystkich do obejrzenia „Casablanki”. Moja ocena to 5/5.
Ukryj widgety

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz