Tryb noc/dzień

5 maja 2018

Avengers: Wojna bez granic

2
To co dzisiaj powiem może zszokować wszystkich czytających moje recenzje i przysporzyć mi wielu wrogów. Jednakże będąc w pełni zdrów na ciele i umyśle stwierdzam, że w tym roku Marvel bezkonkurencyjnie powalił na łopatki DC. Głównie, dlatego, że mimo tylu filmów nadal potrafi zaskakiwać. W ciągu dziesięciu lat, od kiedy na ekrany kin trafił pierwszy Iron Man studio to miało wiele wzlotów i upadków. Jedne ich produkcje były lepsze inne gorsze. Zmieniła się również z czasem koncepcja filmów. Z kina poważnego przeobraziły się one w niezwykle zabawne blockbustery, przyciągając przed wielki ekran całe rodziny. Najwyższa pora na ich najnowsze dzieło, czyli „Avengers: Wojna bez granic”, za którego odpowiedzialni są bracia Russo.

W kierunku Ziemi zbliża się najpotężniejsza istota w kosmosie. Niejaki Thanos (Josh Brolin), który postawił sobie za cel zebranie wszystkich kamieni nieskończoności. Dzięki nim jednym pstryknięciem palców będzie w stanie unicestwić połowę istot we wszechświecie. Tylko Avengersi mogą stanąć z nim w szranki. Niestety, jeżeli im się nie powiedzie wszystko zostanie stracone.
Uważam, że tytuł został wybrany idealnie. Na serio wszelakie granice zostają tutaj przełamane. Zwłaszcza te postawione w poprzednich produkcjach. W końcu w jednym filmie pojawiają się prawie wszyscy bohaterowie. Właśnie tego obawiałem się najbardziej. Próba połączenia, aż tylu wątków mogła skończyć się kompletnym fiaskiem. Na szczęście twórcy przeszli samych siebie udowadniając, że wiedzą, co robią. Wszystko to za sprawą muzyki, która ponownie pokazała, że jest nieodzownym elementem każdej produkcji. Stała się spoiwem tej wielowątkowej machiny. To dzięki niej, a dokładniej dzięki przejściom między kolejnymi utworami widz ma szansę połapać się, o co w tym wszystkim chodzi.

Chwała również za nieszablonowe podzielenie grup. Może to dziwnie brzmi, że zamiast zachwycać się akcją albo efektami specjalnymi ja zwracam uwagę na takie coś. Uważam jednak, że warto o tym chwilę porozmawiać. Ciężko byłoby wrzucić wszystkich do jednego wora. Dając jednocześnie każdemu swoje pięć minut. Bracia Russo podeszli do tego tematu dość nowatorsko. Potasowali ich i rozdzielili w sposób, jakiego na pewno byśmy się nie spodziewali. Wcześniej nam znane układy przestały się liczyć. Charaktery zostały pomieszane tworząc czasem iście wybuchową mieszankę. Najlepszym tego przykładem jest Tony Stark (Robert Downey Jr.) zmuszony do współpracy z Doctorem Strange’em (Benedict Cumberbatch). Połączenie dość niezwykłe z powodu trudnych charakterów i dość odmiennych umiejętności. Technologia kontra magia. Patrząc dodatkowo na ich całe kariery to w końcu spotkało się dwóch Sherlocków, ale to już inna pora kaloszy.

Pojedynczo też nieźle się prezentowali. Zwłaszcza Thor, który moim zdaniem zdeklasował tutaj wszystkich. Głównie dlatego, że przestał być dodatkiem do Avengersów i mimo, że to nie jego film miał tutaj sporą rolę do odegrania. Ukazał również część swojej osobowości, która dopiero kiełkowała w „Thor: Ragnarok”. Największe jednak słowa uznania należą się oczywiście Chrisowi Hemsworthowi, odtwórcy tej niezwykłej postaci. To dzięki niemu mogliśmy zobaczyć iście boską iskrę.

Film ten mimo dość mylnego tytuły nie skupia się tylko i wyłącznie na walkach. Nie w pełnym tego słowa znaczeniu oczywiście. Trzeba przyznać, że starć i scen batalistycznych jest dość sporo, ale wiele uwagi poświęcono również wewnętrznym rozterkom bohaterów. Obserwujemy tutaj naprawdę masę uczuć, tak samo pozytywnych jak i negatywnych, ale do której z grup dopisać smutek? Przecież ból potrafi być naprawdę mobilizujący. I tutaj widać zachowanie równowagi między ciałem i umysłem. Brzmi to trochę jak jakaś mantra, ale twórcy idealnie zrównoważyli akcję z głębszymi przemyśleniami. Żadna ze stron nie przeważa, a powiedziałbym nawet, że się uzupełniają.

Chciałbym również wspomnieć o jednym z najlepiej wykreowanych antagonistów w historii kina. Thanos tak samo jak Erik Killmonger w „Czarnej Panterze” nie jest szaleńcem owładniętym rządzą mordu. Ma on swoje cele, które są wyjątkowo dobrze przemyślane i co najdziwniejsze logiczne. Po tym jak dowiedziałem się, co nim tak naprawdę kieruje był moment, że zacząłem mu kibicować. Wiem, brzmi to trochę dziwnie, ale taka była prawda. Sami przekonacie się, że nie jest on bestią pozbawioną jakichkolwiek ludzkich odruchów, a jedyną wagą jest brak skrupułów w osiąganiu tego, co pragnie.

Całość filmu prezentuje się naprawdę obłędnie. Tak samo wizualnie jak i fabularnie. Twórcy spisali się na medal tworząc jedną spójną całość. Efekty specjalne, których nie mogło tu zabraknąć rewelacyjnie połączono z rzeczywistością. W końcu nie każdy z bohaterów ma super moce. Cudownie pokazano to chociażby w czasie walki w Wakandzie, która moim zdaniem wymiata. Przy niej nawet „Bitwa pięciu armii” leży i kwiczy.

Podobnie jest z humorem, bez którego produkcja ta nie byłaby pełna. W końcu mimo zbliżającego się nieszczęścia to właśnie śmiech staje się lekarstwem. Mimo wielu chwil smutnych, przy okazji których niejednej osobie pocieknie po policzku łza (czasem będzie naprawdę smutno) będzie można liczyć również na wybuchy niepohamowanego śmiechu. Mnie rozbroił chociażby moment, w którym Thor po raz pierwszy spotyka Star Lorda (Chris Pratt) i jego ekipę.

Nigdy nie spodziewałem się, że superbohaterowie, aż do tego stopnia staną się częścią naszej kultury. Widziałem, co się działo w Internecie jak premiera „Avengers: Wojna bez granic” zbliżała się wielkimi krokami. Sam na nią czekałem z zapartym tchem, ale to, co zobaczyłem w kinie było dla mnie istnym obłędem. Nie pamiętam, kiedy ostatnio jakiś film tak mnie wciągnął i zszokował za razem. Im więcej się dowiadywałem tym bardziej wbijałem się w krzesło. Nie byłem jednak jedyny, bo słyszałem niejednokrotnie w czasie seansu okrzyki zachwytu zwłaszcza, przy okazji kolejnych scen. To samo było w czasie oczekiwania na to, co się kryło po napisach. Widziałem jak ludzie kręcili się przy wyjściu przeskakując z nogi na nogę by tylko zobaczyć, co nas czeka w przyszłym filmie. Moja ocena to w pełni zasłużone 6/5.

2 komentarze:

  1. Ten film był naprawdę dobry. Tuż przed rozpoczęciem seansu, powiedziałam koleżance, że chyba nie jestem na to gotowa. I faktycznie, nie byłam. Przez cały czas film trzymał mnie za serce, a każda kolejna scena była emocjonująca. Co prawda w mojej głowie pojawiło się kilka pytań związanych z tą produkcją, ale bardziej odnosiły się one do tego - co będzie się działo dalej!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie to jest najlepsze w filmach jak dają do myślenia a tutaj na serio wiele rzeczy nie zostało dokończonych :) i co najciekawsze zakończeń może być kilka :)

      Usuń