Tryb noc/dzień

2 listopada 2017

Snowpiercer: Arka przyszłości

0
Filmy mają nie tylko bawić czy też uczyć. Czasami wystarczy, że ogłupią widza. Widzimy to chociażby po masie absurdalnych opowieści, które trafiają, co jakiś czas do kin. Jednak nawet wśród nich zdarza się coś, co zwróci naszą uwagę na dłużej. Nieco dłużej. Tak jest chociażby z wyprodukowanym w 2013 roku filmem, pod dość zagadkowym tytułem „Snowpiercer: Arka przyszłości”. Został on stworzony przez koreańskiego reżysera Joon-ho Bonga (mam nadzieje, że to tak się odmienia) i wydaje mi się ze miał być jego przepustką do Hollywood. Niestety spoglądając na oceny w Internecie bardziej to gwóźdź do trumny, ale nie taki najgorszy.

Po kolejnej nieudanej próbie poskromienia matki natury, czyli próbie powstrzymania efektu cieplarnianego ludzie doprowadzają do gigantycznej epoki lodowcowej. Większość populacji oczywiście ginie. Jedyną nadzieją jest tytułowy Snowpiercer. Najnowocześniejszy samowystarczalny pociąg, w którym ludzie żyją podzieleni na klasy społeczne. Jego ostatnie wagony to po prostu slumsy. Pełne brudu i biedoty. Jednakże jak to bywa właśnie tam najczęściej pojawia się iskra rebelii. Pragnienia zdobycia bogactwa, które jest na początku pociągu. W niebezpieczną wyprawę wyrusza Curtis (Chris Evans) by wraz z resztą swoich pobratymców zdobyć to, co im się należy. Niestety kolejne wagony okażą się pełne niebezpieczeństw, a nagroda za ich zdobycie będzie pełna goryczy.

Dla mnie największą zaletą tej produkcji jest samo miejsce. Klaustrofobiczne wagony nadają całości niezwykłego wydźwięku. Czujemy się jak szczury w klatce, która z jednej strony zaczyna płonąć. Nie zostaje nam nic innego jak przeć do przodu, nie zważając na koszta. Niby chcemy uratować wszystkich, ale jednocześnie godzimy się na ofiary. Nieźle została również przemyślana scenografia. Wszystko zalane mrokiem, brudem, po prostu takie bezbarwne i ponure. To nie miejsce na szczęście, na uśmiechy. Znakomicie to kontrastuje z tym, co na zewnątrz. Gigantyczną, śmiercionośną idealnie białą przestrzenią. Przecudne widoki zaśnieżonego, martwego świata.

Niestety nieco gorzej z cała resztą. Sposób prowadzenia fabuły może i jest ciekawy, ale niestety nierównomierny. Po nagłym skoku akcji dostajemy nudne jak flaki z olejem retrospekcje i wspomnienia. Wiem, że był to celowy zabieg, ale niestety mnie to nie rusza. Powodowało, że miałem ochotę wyjść z pokoju i bez pośpiechu zrobić sobie herbatę. Bez zatrzymywania samego filmu, z nadzieją, że jak wrócę będzie coś ciekawszego. Denerwowały mnie również nagłe emocjonalne wyskoki bohaterów. Użalanie się nad własną niedolą. Wiem, że to nadawało im ludzkich cech, ale tu jakoś nie pasowało. Liczyłem na bohaterów, kierujących, dających przykład, stających się symbolem wyzwolenia.

O obsadzie aktorskiej warto powiedzieć kilka słów. Dostajemy tutaj istną śmietankę amerykańskiego kina. Chris Evans, Ed Harris, John Hurt czy też Tilda Swinton. Nie są to osoby na początku swojej kariery. To zaprawieni w boju aktorzy, którzy w nie jednym filmie już grali. Niestety tutaj tego nie widać czasem aż przykro mi się na nich patrzyło. Chociaż wina może nie leżeć po ich stronie. Takie dostali role i wskazówki od reżysera. Postacie same w sobie nie są złe i przez większość filmu przyjemnie się je poznawało, ale z czasem czułem pewnego rodzaju przesyt. Jednakże skupiono się tutaj nie tylko na pierwszoplanowych postaciach. Ciekawe epizody mają również osoby pojawiające się przez chwilę. Mnie nieźle przeraziła nauczycielka (Alison Pill) wkuwającą młodemu pokoleniu mnóstwo propagandy. Czasami przypominała mi nazistowskie metrony bezmyślnie zakochane w czystości rasy a czasem postać jakiegoś horroru. Czekałem, kiedy stanie do nas plecami by ze sztucznym wymuszonym uśmiechem przekręcić głowę o sto osiemdziesiąt stopni. Już mam dreszcze.

Kolejna rzecz, która rzuca się w oczy to masa przemocy, która najlepiej widać w walce na topory. Wydaje mi się, że spokojnie można by było ją jakoś rozłożyć. Nie jest ona, bowiem stałym elementem filmu. Dostajemy ją w kilku sporych dawkach, które niestety są mało interesujące.

„Snowpiercer: Arka przyszłości” nie jest filmem złym, chociaż to możecie sądzić po mojej recenzji pełnej krytyki. To całkiem niezłe widowisko przepełnione ciekawą scenografią i masą ukrytych mądrości. Mogło jednak zostać lepiej wykonane. Pomimo tego jak już przyzwyczaicie się do sposobu prowadzenia akcji to z pewnym czasie możemy liczyć na dobrą zabawę. Oczywiście nie śmiech i radość, ale dobrze będzie się Wam go oglądało. Oczywiście może nie powinienem tu obstawiać, że każdemu przypadnie do gustu, ale widziałem gorsze produkcje. Niestety nie wydaje mi się żebym kiedykolwiek do niego wrócić. To kolejny przykład Potrójnego Z (Zobaczyć, Zrecenzować, Zapomnieć). Chociaż może lepiej jednak nie zapominać żeby znowu przez to nie przechodzić. Dlatego ocena będzie dość niska 3-/5.
Ukryj widgety

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz