Tryb noc/dzień

29 sierpnia 2017

Valerian i Miasto Tysiąca Planet

4
Początek mojej znajomości z Valerianem i Loreline miał miejsce kilka albo kilkanaście lat temu, kiedy to pierwszy raz w telewizji leciała kreskówka zatytułowana „W pułapce czasu”. O ile czytaliście tamtą recenzję to wiecie, że byłem nią po prostu zachwycony. Dlatego gdy tylko usłyszałem, że ta para trafi na wielki ekran moje serce przepełniła radość i to ogromna.Niestety czekając na seans, ponieważ poszedłem do kina po pewnym czasie dopiero, wielokrotnie trafiałem na nagłówki różnych recenzji, które obsmarowywały najnowsze dziecko Luca Bessona. Do kina szedłem jednak z pewną nadzieją. Przecież tyle razy nie zgadzałem się z innymi recenzentami. W końcu ilu ludzi tyle gustów. Niestety po seansie musiałem przyznać, że mieli oni trochę racji, ale o tym za chwilę.

Valerian (Dane DeHaan) i Loreline (Cara Delevingne) to para agentów, która ma za zadanie odzyskać z rąk przemytników pewne małe stworzonko, ostatniego przedstawiciela swojego gatunku. Jednak nawet niewiedzą, że przez to wplatają się w dosłownie kosmiczną intrygę od zakończenia której, będzie zależał los wielu istot.

Tyle Wam wystarczy, bo i tak jeszcze bardzo wiele zdradzę przy okazji oceniania. Dlatego zacznę od zalet tej produkcji. Tych jest niestety bardzo mało. Oczywiście najlepsze okazują się efekty specjalne. W końcu cała akcja dzieje się w kosmosie, a dokładniej w Mieście Tysiąca Planet. Nie mogło tu zabraknąć przedstawicieli różnych gatunków. Te oczywiście zostały wykonane rewelacyjnie. Pomysłowo, niezwykle barwnie i szczegółowo. Sama stacja kosmiczna wygląda super, kolejne pomieszczenia, elementy, piętra czy jak to nazwać są ciekawie ukazane i naprawdę przykuwają wzrok. Niestety widać, że to czysta i stuprocentowa animacja. Twórcy grubo z tym przesadzili. Już bym wolał żeby aktorzy zostali jakoś ucharakteryzowani, a wszystko działo się nawet w kartonowym, ale pomalowanym studiu. Nadałoby to całości nieco realizmu, a tutaj czasem było widać, że działo się wszystko na blue boxie.

Koniec już tego dobrego. Najwyższa pora na nieco mniej radosną cześć. Czas trochę pomarudzić. Najbardziej drażnią mnie aktorzy. Wybaczcie za to, co teraz powiem, ale gorzej wybrać nie mogli. Dane DeHaan ze swoja aparycją ćpuna na głodzie po wielu nieprzespanych nocach mógłby spokojnie robić za dublera Pinokia. Dawno nie widziałem kogoś tak sztywnego i wypranego z uczuć. Cara Delevingne nie jest lepsza niby gra tutaj taka pewną siebie babkę z charakterem, ale całkowicie nie pasuje mi do ogólnej koncepcji. I nie chodzi mi tu o brak rudych włosów, ale brakowało jej tego, co miała Loreline z kreskówki, takiego średniowiecznego obycia. W końcu to nie jej epoka.

Chyba zaczynam nieco plątać w tej recenzji. Muszę się uspokoić i pisać dalej. Za bardzo porównuje tę produkcję z serialem, ale chyba pora wziąć od kolegi komiksy i zobaczyć jak to było naprawdę. Skoro jednak jesteśmy przy grze aktorskiej to chciałem jeszcze zwrócić uwagę jak rozmawiali o uczuciach. Uwierzcie mi, że więcej namiętności i uczuć było w filmie „WALL•E”. To moim zdaniem straszne. I jeszcze występ Rihanny. Proszę, kolejne dno. Nie żeby źle tańczyła, bo te występy na rurze i zmiany stroju wyglądały naprawdę dobrze, ale co ona tak naprawdę wniosła do tej historii? I ogólnie było tu strasznie dużo tak zwanych zapychaczy. Scen, bez których film spokojnie by się obył.

Kolejny problem to fabuła. Może od niej powinienem zacząć marudzenie, ale jednak dołożę ją tutaj. Co z nią nie tak? Jest strasznie nudna. Mało oryginalna, a do tego monotonna. I jeszcze ten montaż. O niebiosa. Czy to robił jakiś amator? Wiedzę widzowi powinno dawkować się powoli. Powinniśmy wraz z bohaterami odkrywać wszelakie tajemnice. Tutaj niestety zanim nasza parka czegokolwiek się dowiedziała my już wiedzieliśmy. Potem retrospekcje i powtarzanie tego samego. Po co to, komu?

Wydaje mi się, że cały mankament tego filmu leży w podwójnej roli Luca Bessona. Jako reżyser i scenarzysta miał pełną swobodę i nieograniczone możliwości. Nikt go nie hamował przy jego pracach i szkoda. Chciał on stworzyć wiekopomne dzieło, które zachwyci widzów, a zrobił małego Frankensteina. Taki zlepek ze wszystkiego, co do tej pory stworzył.

„Valerian i Miasto Tysiąca Planet” to niestety i wyłącznie wielkie widowisko. Przyjemne dla oczu, ale bardziej dla tych, którzy mają ochotę się rozerwać niż trochę pogłówkować. Nie ma szans na jakieś wielkie zaskoczenie. Nie poszukujcie jakiegoś nowego głębszego sensu, bo to pewnie już gdzieś widzieliście. Produkcja to po prostu przerost formy nad treścią. Liczyłem na coś całkowicie innego, ale przyznam widać, na co wydano te grube miliony. Z tego, co udało mi się dowiedzieć to najdroższa jak do tej pory poza Hollywoodzka produkcja. Może i tak jest, ale sama w sobie do mnie nie przemawia, dlatego ocen będzie dość niska 3-/5.

4 komentarze:

  1. Moim zdaniem Dane DeHaan wypadł dobrze, Cara również jak na modelkę pokazała fajne oblicze Laureline. Jestem ciekawa ich ról w "Tulipanowej gorączce".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A widziałem zapowiedz "Tulipanowej gorączki" ale nie wiedziałem że ich tam można spotkać. Widzę że reżyserzy nie chcą ich rozdzielać.

      Usuń
  2. Ja dość niechętnie poszłam na ten film, bo to nie moje klimaty, ale narzeczony mnie namówił. W większości się z Tobą zgadzam, dość nudna fabuła, ta Rihanna tam przypadli mi do gustu, Carę ogólnie bardzo lubię zarówno jako aktorkę, jak i modelkę, a Dane po prostu miał w sobie to "coś". Ostatecznie nie recenzuję, ani wciśnięta jakby na siłę... Ale akurat główni aktorzy nie oceniam filmu, bo nie jestem pewna, czy mi się podobał.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Film sam w sobie nie był zły, ale ja pamiętam kreskówkę i pewnie z tej perspektywy go oceniałem. Za bardzo różni się od tamtej opowieści również ze względu na aktorów i ich grę.

      Usuń