Tryb noc/dzień

15 czerwca 2015

Strażnicy Galaktyki

8
Jak sami dobrze wiecie, jeżeli regularnie czytacie moje wypociny. Jestem wielkim fanem superbohaterów i wszelakich ekranizacji komiksów z nimi w roli głównej. Słysząc o „Strażnikach Galaktyki” oraz widząc zapowiedzi, wiedziałem, że wcześniej czy później będę musiał wziąć tę produkcję na warsztat. Co za tym idzie również ocenić. Reżyserem jest James Gunn, który nowicjuszem może nie jest, ale to, co do tej pory stworzył, do hitów nie możemy zaliczyć.
Najnowsze jego dzieło to już inna bajka.

Na samym początku poznajemy Petera Quilla, złodziejaszka o pseudonimie Star-Lord o bardzo wygórowanym ego oraz wielbiącego old schoolową muzykę. Ma on za zadanie ukraść pewien artefakt. Co gorsza upatrzył go sobie również Ronan (Lee Pace), bardzo zły i potężny typek, który zagraża całemu wszechświatu. Wysyła on Gamorę (Zoe Saldana) mającą za zadanie odzyskać tajemniczy przedmiot. Nie wszystko idzie jednak po jej myśli, ponieważ w drogę wchodzą jej dwaj łowcy nagród. Rocket (głos: Bradley Cooper), czyli szop pracz z wielką giwerą oraz jego drzewiasty kumpel o bardzo ubogim słownictwie Groot (głos: Vin Diesel). Nikt jednak nie docenia ich starań, przez co trafiają do wiezienia, gdzie poznają rządnego zemsty psychola Draxa (Dave Bautista). Na początku mają solidne kłopoty z komunikacją między sobą, ale wspólna ucieczka jednoczy ich tak samo jak chęć sporego obłowienia się na sprzedaży artefaktu. Niestety, kłopoty są tuż tuż. Zwłaszcza, gdy na jaw wychodzi, co tak naprawdę skrywa tajemnicza kulka. Czy swoje własne dobro postawią ponad resztę wszechświata? Czy staną na wysokości zadania i jednak pokażą, na co ich stać?

Nareszcie ktoś poszedł po rozum do głowy i postanowił pokazać osobom niewtajemniczonym w świat komiksu kolejnych bohaterów. Bardzo mi tego brakowało, ponieważ od dłuższego czasu widzieliśmy prawie te same postacie. Widać, że Marvel nie da sobie w kaszę dmuchać i z tego, co się orientuje przez kilka najbliższych lat jeszcze nie raz nas zaskoczy pod tym względem.

Muszę szczerze przyznać, że fabuła bardzo miło mnie zaskoczyła. Obawiałem się niespójnej rozwalanki, a otrzymałem naprawdę ciekawą historię. Takie połączenie „Indiany Jonesa” z „Gwiezdnymi Wojnami”. Dawno nie widziałem tak dobrego kombo. Wszystko oczywiście spowite niesamowitymi efektami specjalnymi oraz humorem.

Zwłaszcza to ostatnie powaliło mnie na nogi. Największym jajcarzem w całej historii jest Rocket, który mimo swojego małego wzrostu jest bardziej niebezpieczny niż oddział szturmowy.

Takiej niepasującej do siebie grupy charakterów dawno nie widziałem. Podobno przeciwieństwa się przyciągają, ale tutaj to już niezła przesada. Tam, gdzie się oni pojawiają nie może ostać kamień na kamieniu.

Na antagonistów też nie ma, co marudzić. Ronan wygląda i zachowuje się pierwszorzędnie. Zepsuty do szpiku kości i przerażająco potężny, po prostu emanuje złem. Nie da go się z nikim pomylić i nawet nie wiedząc, kto to jest, nikt na pewno nie pomyśli ze stoi po stronie dobra. Nawet Lord Vader przy nim wygląda jak skaut. Największym zaskoczeniem było dla mnie, kto wcielił się w Nebulę. Nie, kto inny jak Karen Gillan najładniejsza pomocnica Doktora Who. Spece od charakteryzacji naprawdę się postarali, bo w życiu bym jej nie poznał.

Jak już jesteśmy przy tym, pochwale dwie nieludzkie postacie, z którymi mamy tutaj do czynienia. Czyli Rocketa i Groota. Obaj zostali wykonani perfekcyjnie. Wiem, że komputery dają wielkie możliwości, ale ożywienie ich oraz takie idealne wprowadzenie w ruch to istna rewelacja. Ich ruchy są tak samo płynne jak innych osób i w ogóle nie widać, że to komputerowe osobniki.


I jeszcze ta boska muzyka. Stare hity wprowadzone w film o niedalekiej przyszłości. Genialne. Nadal słyszę w uszach I Want You Back (Jackson 5), Ain't no mountain high enough (Marvin Gay) czy też Spirit In The Sky (Norman Greenbaum).

Dobra, dobra. Pora kończyć te moje słodzenie. Najlepiej sami się przekonajcie. Jeżeli jednak jesteście wielbicielami Universum Marvela, superbohaterów albo lubicie się pośmiać, nie czekajcie długo obejrzyjcie „Strażników Galaktyki”. Na pewno nie pożałujecie. Tak samo jak i tysiące ludzi, którzy poszli na to do kina. Według filmweba producenci zarobili coś około 800 milionów dolarów, czyli czterokrotnie zwrócił im się budżet. O nominacjach do najlepszych nagród to ja już nie wspomnę. To po prostu mega produkcja, która szybko stała się hitem. Moja ocena to 5-/5.

8 komentarzy:

  1. Oglądałam jakiś czas temu z moim facetem i również świetnie bawiliśmy się w trakcie ;) Muzyka plus ekranowy humor to świetne połączenie prowadzące do pełnego relaksu ;)
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. O kurcze :D nie ogladalam chociaz lubie tego typu filmy - zwlaszcza ze ten jest czyms nowym. Widocznie musze nadrobic -zwlaszcza teraz! Mam wrazenie ze skoro Ty sie nie zawiodles to i ja nie poczuej zawodu :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Zawsze gdy w głośnikach gra "Cherry bomb" zaczynam się śmiać i przypominam sobie o tym filmie. Jakoś nie jest to dla mnie mistrzostwo Marvela, ale bardzo sympatycznie się go ogląda. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla mnie takimi przebojami przy których zawsze myślę o tym filmie są "Hooked on a Feeling" :) oraz "I Want You Back " :) a co uważasz za mistrzostwo jak na razie?

      Usuń
  4. Byłam w kinie i byłam zachwycona. Kupa dobrej zabawy zrealizowana przez profesjonalistów. :) Czekam na kolejne części!

    Pozdrawiam,
    http://magiel-kulturalny.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trzeba jednak przyznać że bardzo podnieśli sobie poprzeczkę :) ciekawe czy uda im się do niej doskoczyć :)

      Usuń