Stare dobre filmy katastroficzne to właśnie to co takie tygryski jak ja lubią najbardziej. Jeszcze jak jest kultowa obsada to już w ogóle czuje się kupiony. Dlatego też, gdy tylko zobaczyłem na Netflixie film zatytułowany “Jądro Ziemi” i to z 2003 roku pomyślałem, że niema co czekać. Wziąłem słone precle i zasiadłem. Minuta po minucie, kwadrans po kwadransie i po dwóch pełnych godzinach mogę stwierdzić jedno. Mogłem wziąć popcorn albo prażynki. Spokojnie nie wyleję na niego wiadra pomyj, ale jest kilka rzeczy, które nie do końca mi tutaj pasują, a trochę tego typu produkcji już widziałem. Najpierw jednak fabuła.
Dr Joshua Keyes (Aaron Eckhart) w czasie wykładu na uczelni zostaje odwiedzony przez dwóch agentów, którzy proszą go o zbadanie dość niezwykłego zjawiska. Kilkanaście osób kompletnie z sobą niezwiązanych umiera w tym samym czasie. To jednak dopiero początek katastrofy i to na globalną skalę. Tylko grupa naukowców może powstrzymać to co nadejdzie.
Ten film to czysta zrzynka. Pamiętacie “Armageddon” 1998 roku. To co otrzymaliśmy cztery lata później to kopia tylko twórcy tym razem wysyłają nie w górę, a w dół. Prosto do wnętrza ziemi. I przyznam, że bardziej spodziewałem się czegoś na podobieństwo historii Juliusza Verne’a niż kompletnie surrealistycznej bajeczki dla dużych dzieci. To co tutaj wymyślają jest takie futurystyczne i niemożliwe. Nie żeby inne filmy tego pokroju były bardziej naukowe, ale nie mogę sobie wyobrazić, że akurat ma się znajomego, który tworzy w szopie metal odporny na ekstremalnie wysokie ciśnienie. Cóż za zbieg okoliczności, aż dziwne, że jeszcze rząd na tym łapy nie położył. Już bym bardziej uwierzył w eksperymenty ze strefy 51 albo jakieś o innym numerze. O ich gadżetach nawet nie wspomnę.
Sama obsada jest całkiem w porządku. Mamy tu kilka bardziej znanych twarzy jak chociażby Delroy’a Lindo, Stanley’a Tucci czy też Bruce’a Greenwooda. Dla mnie nie są oni obcy, ale z tego co się orientuje nigdy nie zagrali w jakichś naprawdę wielkim dziele. Ich gra jest całkiem znośna chociaż postacie, w które się wcielają wydają się napisane na kolanie. Jednowymiarowi, kompletnie nijacy, a stworzeni tylko po to, żeby umrzeć. I mamy kolejny spoiler. Chyba powinienem o nich pisać nieco wcześniej. Nie jest to jednak produkcja, do której wrócę. Bo po co? Wolę chyba obejrzeć oryginał, czyli “Armageddon”.
Zanim jednak podsumuję całość, ostatni szkopuł. Efekty specjalne. Czy pod tym względem coś ratuje tę produkcję? Jasne, że nie. Pamiętajmy jednak w którym roku go kręcono i że na pewno nie doczekał się tak ogromnego budżetu jak inne tego typu produkcje. Dlatego też tak ciężko mi zrozumieć czemu poszli w tym kierunku. Mieli ogromne możliwości, a poszli po najmniejszej linii oporu tworząc słabe animacje i jakieś dziwne obrazy na ekranach monitorów, które kompletnie nic nie mówią. Wiem, że próbowali to wszystko jakoś wytłumaczyć, ale naprawdę nieprzyjemnie się to ogląda.
Sam pomysł jest ciekawy, w końcu kilkanaście razy latano w kosmos, a do wnętrza ziemi schodzono raz czy dwa i to zazwyczaj była nowa wersja tej samej historii. Wykonanie jednak daje wiele do życzenia. Twórcy chcieli powtórzyć sukces pierwowzoru, ale dużo niższym kosztem. Nie tędy droga. Sam scenariusz też kuleje jak i również ich pomysłowość, a raczej jej brak. W tamtych latach było dużo lepszych produkcji i to takich do których ludzie wracają. Na przykład “Piraci z Karaibów: Klątwa Czarnej Perły” czy też “Władca Pierścieni: Powrót króla” chociaż to trochę inny kaliber. Dla mnie “Jądro Ziemi” to jednostrzałowiec do obejrzenia i zapomnienia, dlatego dam nie więcej niż 2+/5.
13 czerwca 2025
Ukryj widgety
Pokaż widgety
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz