Tryb noc/dzień

11 marca 2021

Zanim się pojawiłeś

1
Wybaczcie mi to stwierdzenie, ale to chyba kobiety najlepiej potrafią mówić o uczuciach. Widać to chociażby po duecie Thei Sharrock i Jojo Moyes. Pierwsza jest reżyserem filmu, o którym dzisiaj opowiem, a druga to autorka książki na bazie, której cała owa historia powstała. Będę szczery, nazwiska mi się gdzieś obiły o uszy, ale nigdy nie miałem potrzeby bardziej się zagłębiać w historie tych pań. Wszystko jednak zmieniło się w dniu, gdy obejrzałem „Zanim się pojawiłeś”. Był to czysty przypadek, bo film na Netflixie, który miałem wziąć na warsztat okazał się tak dołujący, że już wolałem obejrzeć prawie kompletnie sparaliżowanego kolesia zakochującego się w swojej opiekunce.

Oj trochę już zdradziłem, ale od początku. Lou Clark (Emilia Clarke) stara się jak tylko może wspomóc swoją rodzinę chwytając się każdej możliwej pracy, dlatego też po stracie kolejnej dostaje dość szybko gwiazdkę z nieba w postaci oferty opieki nad Willem Traynorem (Sam Claflin). Jest to spadkobierca gigantycznego majątku, który w wyniku wypadku ląduje na wózku sparaliżowany od szyi w dół. Z czasem jednak między tą dwójką rozwieją się coś więcej niż tylko zwyczajowa relacja między opiekunką, a podopiecznym.

Spodziewałem się po tym filmie czegoś na pobodę „Nietykalnych”, w których miejsce męskiej przyjaźni zajmuje gorące uczucie. I wiecie, co? Nie zawiodłem się, mogę nawet powiedzieć, że miałem rację. Ogólnie mamy dwa różne światy, co jest widoczne najlepiej w kontrastach między głównymi bohaterami. Ona wiecznie uśmiechnięta, gapowata, kolorowa, pozytywnie nastawiona do wszystkiego i wszystkich mieszkająca w niewielkim domu z liczną rodziną. Zazwyczaj widzimy tylko skrawek kuchni oraz przedpokój, na chwile tylko jakieś inne pomieszczenie. On natomiast jest zgorzkniały, negatywnie nastawiony do ludzi, co najlepiej widać w ilości byłych opiekunek i mieszka w ogromnej posiadłości. Nawet w jednej scenie widać jak wspinają się na blanki jego zamku. To jest dopiero rozmach. Sama fabuła nie jest zbyt oryginalna. Bądźmy jednak szczerzy. Tak zaczynały się chyba najlepsze filmy romantyczne. Różne statusy społeczne i uczucie silniejsze niż cokolwiek. „Pretty Woman”, „Pokojówka na Manhattanie” czy też nawet „Książę w Nowym Jorku”. Ten ostatni tytuł chyba nie jest zbyt na miejscu, ale moim zdaniem pasuje.

Najmocniejszą jednak zaleta tego filmu jest ciepło z niego płynące. Wiem, że to brzmi dziwnie i może nawet infantylnie, ale oglądając go ze szczerego serca życzyłem bohaterom szczęśliwego zakończenia. Twórcom cudownie udało się zrównoważyć emocje i to w każdej scenie. Na pewno nie da się go nazwać komedią, bo prezentuje zbyt smutną historię, ale uśmiech się pojawi na twarzy widza i to w stu procentach. Kolejna zaleta to aktorzy. Świetnie odegrane przez nich role przyczyniają się do sukcesu tego filmu oraz bardzo dobrej moim zdaniem oceny na takich serwisach jak chociażby Filmweb. Dodatkowo ledwo poznałem Matthew Lewisa, który w serii o Harrym Potterze wcielał się w postać Nevila. Kurcze jak on się zmienił.

„Zanim się pojawiłeś” nie jest jakimś majstersztykiem czy też fenomenem na skalę międzynarodową. To film o życiu, o emocjach oraz trudnych wyborach, przed którymi nigdy nie chcielibyśmy być postawieni. Dla mnie został bardzo dobrze wykonany i nie wiem czy wrócę do niego jeszcze kiedyś, ale jest to bardzo prawdopodobne, bo książka ma chyba trzy części, więc można liczyć na kontynuację. Wybaczcie, ale ciężko tu napisać coś więcej, trzeba go samemu obejrzeć, bo każdego zauroczyć w inny sposób. Uważam jednak że warto go zobaczyć. Jak dla mnie to dość mocne 4+/5

1 komentarz:

  1. Bardzo fajny film, oglądałam już jakiś czas temu, ale chętnie bym do niego wróciła, pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń