Tryb noc/dzień

18 października 2019

Różowe lata 70.

1
Dziwnie może to zabrzmieć, ale kilka dni temu udało mi się zakończyć najdłuższy jak do tej pory seans serialowy. Przyznam, że nie oglądałem wszystkich odcinków z takim samym zainteresowaniem, ale produkcja, o której dzisiaj opowiem znakomicie nadawała się na zagłuszacz ciszy. No wiecie jak robicie coś na komputerze, a nie lubicie, gdy ciągle zmieniająca się muzyka bardziej rozprasza niż uspokaja. Wtedy sprawdzają się seriale z prostą fabułą, na które wystarczy rzucić okiem raz na jakiś czas żeby nie pogubić się w całej historii. Takie właśnie są „Różowe lata 70.”

Mamy tutaj grupę nastolatków, którym przypadło żyć w latach 70 ubiegłego wieku. Wśród nich znajdziemy kompletnie wyluzowanego wielbiciela „ziołolecznictwa” Hyde’a (Danny Masterson), pozbawionego sumienia, rozumu oraz czasami wydawało mi się, że również układu nerwowego Michaela Kelso (Ashton Kutcher), rozpuszczoną do granic przyzwoitości i wielbiącą tylko siebie Jackie Burkhart (Mila Kunis), wielbiciela „Gwiezdnych wojen”, któremu w życiu nie wszystko wyszło, Erica Formana (Topher Grace) podkochującego się w swojej wieloletniej przyjaciółce Donnie Pinciotti (Laura Prepon) będącej żywym przykładem, że kobiety nie są słabą płcią. Nie wolno zapomnieć o ich koledze zza granicy, czyli Fezie (Wilmer Valderrama). Uwierzcie mi tak wybuchowej mieszanki to dawno nie widziałem.

Zanim jednak ocenię cały serial chciałbym podzielić się z Wami moimi przemyśleniami. Wiem, że może to nie jest miejsce na takiego rodzaju rozważania, ale jesteśmy chyba delikatnymi masochistami uzależnionymi od oglądania życia innych ludzi. Zauważcie, że już od kilkudziesięciu lat, co jakiś czas pojawia się serial (zazwyczaj komediowy) o grupie dobrze sobie znanych ludzi a jedyne, co oglądamy to ich zwykła codzienność. I to właśnie takie produkcje należą do tych najbardziej topowych. Spójrzcie chociażby na „Przyjaciół” czy też „Teorię wielkiego podrywu”. Nie wiem, od czego to zależy, ale może uważamy nasze życie za nudne i monotonne, dlatego staramy się uciekać w historie, w których zawsze dzieje się coś ciekawego. Zastanawialiście się kiedyś nad tym? Jeżeli nie to pomyślcie chwile ja tymczasem będę kontynuował moje wywody dotyczące serialu.

Większość została niby powiedziana w powyższym akapicie. Oglądamy tu zwykłą codzienność grupy nastolatków, którzy powoli wkraczają w dorosłe życie. Muszą się zmierzyć z dorastaniem, poszukiwaniem pracy, wkurzającymi ich rodzicami, pierwszymi, drugimi a czasami nawet i trzecimi zawodami miłosnymi oraz masą innych problemów, które niekiedy wydają się błahostkami. To, co jednak najlepsze to bohaterowie. Bardzo sympatyczni, prości, a za razem tacy swojscy. Sam żałuję, że nie mam ich za sąsiadów, bo jakoś po ośmiu sezonach polubiłem ich.

Kolejnym plusem są sami aktorzy wcielający się poszczególne role. Moim zdaniem nie mogli zostać lepiej dobrani, chociaż ciężko mi teraz będzie spojrzeć na ich nowe wcielenia z dystansem. Najlepszym przykładem jest Ashton Kutcher. Jak mam go uczciwie ocenić mając ciągle przed oczami jego szalone wyczyny na wieży ciśnień.

Uwielbiam również czołówkę. Nieważne ile razy ją wysłucham zawsze będę się nią rozkoszował. Jeżeli jej nie pamiętacie to polecam wpisać na YouTubie „Out In The Street” zespołu Cheap Trick. Idealnie wkomponowuje się w klimat serialu w końcu sami w 1975 roku rozpoczynali swoją karierę.

Żeby nie wyszło, że to takie idealne i cudowne dzieło powiem, że największą jego wadą jest sezon ósmy. Niby ostatni, ale potrzebny jak dziura w płocie. Jakoś nic ciekawego i nowego do całości nie wprowadza a to, co w nim widzimy wystarczyłoby wrzucić retrospekcje i na zakończenie strzelić półtoragodzinny odcinek finałowy, a nie próbować wciskać na siłę bezsensowne wątki.

Może nie jest to najlepsza w moim życiu recenzja i niewiele mam tym razem do zaoferowania zwłaszcza ze względu na argumenty działające na korzyść tej produkcji, ale mnie kompletnie ona urzekła. Może sam potrzebuje w moim życiu jakiegoś oderwania się od rzeczywistości, a może to czasy, których nigdy nie byłem świadkiem tak bardzo mnie zaciekawiły. W końcu mamy w serialu wiele wstawek dotyczących tamtej dekady głównie związanych z kultura i muzyką, ale sporo one dają. I chyba to najbardziej mi się tutaj podobało. Sam humor jest tutaj nawet w swej najbardziej drastycznej wersji niezwykle niewinny. Dziwnie to brzmi, ale gdy słuchałem czasem niezwykle poetyckich wariacje Reda na spotkanie jego stopy z czyimś tyłkiem nie sposób było się nie roześmiać. Dodatkowo znakomite spotkania w kręgu będące taką puenta każdego odcinka. Dla mnie istny majstersztyk. Ostatni plus jest taki, że prawie wszystkie sezony trzymają równy poziom, co jest dość niezwykłe przy tak długim serialu. Koniec jednak mojego gadania. Ocena to mocne 4+/5.

1 komentarz:

  1. A może również się zainteresuje! Ostatnio mam wrażenie, że te nieco "starsze" produkcje są ciekawsze niż współczesne. A na pewno nie tak bardzo przesiąknięte sztucznie napompowaną, nierealistyczną dramą...

    OdpowiedzUsuń