Tryb noc/dzień

27 lipca 2017

Człowiek o żelaznych pięściach

0
Ewidentnie za dużo pochwał można znaleźć na moim blogu. Zaraz sobie pomyślicie ze oglądam same dobre filmy. Nic bardziej mylnego. Czasami mam ochotę się odmóżdżyć i to w najprostszy z możliwych sposobów. Oglądając kiepskie produkcje. Na „Człowieka o żelaznych pięściach” trafiłem całkowicie przypadkiem poszukując informacji o serialu Iron Fist. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy to oczywiście plakat, a na nim sama śmietanka aktorów kina akcji. Ktoś kiedyś powiedział, że nie wolno oceniać książki po okładce, a ja dopowiem, że filmu po obsadzie też nie wolno.

Narratorem całej opowieści jest główny bohater, czarnoskóry kowal, który niema nawet imienia (RZA). Żyje on w mieście rządzonym przez wielbiące walkę klany. Przywódca jednego z nich dostaje zadanie od samego gubernatora. Ma pilnować złota transportowanego przez swoje ziemie. Niestety zbyt wiele osób pragnie położyć swoje łapska na tak wielkim skarbie, przez co dochodzi do wojny.

Pierwsze, co mnie zastanawia to sygnowanie tego filmu nazwiskiem Quentina Tarantino. Nie mam pojęcia czy to tylko chwyt marketingowy czy też na serio ten znany reżyser promuje taką szmirę. Oki może jestem trochę za ostry, ale dawno nie oglądałem czegoś tak kiepskiego.

Fabuła jest nie tyle nieciekawa, co po prostu kiepska. Nie wiem, czym inspirowali się twórcy, ale tutaj nic nie trzyma się kupy. Co chwila przeskakujemy między kolejnymi scenami bez ładu i składu. Może to być powiązane z tym, że nakręcono aż cztery godziny materiału, po czym skrócono do półtorej godziny. Może stąd ten kompletny chaos.

Mamy tutaj opowieść o laniu się po pyskach. Głównie wokoło tego kręci się cała akcja. Wszystko doprawione gigantyczną ilością niepotrzebnej moim zdaniem i nad wyraz eksponowanej brutalności, ozdobione dodatkowo fontannami krwi. Bo ta leje się dosłownie strumieniami. Dawno takiej ilości juchy nie wiedziałem. Chociaż jeżeli lubicie latające wnętrzności to może jednak Wam się spodoba.

Kolejną już wadą jest muzyka. Za grosz nie pasuje mi do tego filmu. Akcja dzieje się w Japonii w jakiejś małej wiosce, a w tle słyszymy raperskie kawałki jak z gangsterskiej opowieści. Brakuje tu odpowiedniego nastroju. Delikatnej i spokojnej muzyki, która w czasie walk nieznacznie przyspiesza. Takimi właśnie drobnostkami buduje się nastrój.

Może za dużo teraz zdradzę, ale chce w końcu coś tutaj pochwalić. A tak powiem Wam są takie rzeczy. Pierwsza to gra aktorska Russella Crowe’a i Lucy Liu. Jak widać, jeżeli się potrafi to nawet z kiepskiego scenariusza można coś wyciągnąć. Obydwoje wyróżniają się na tle sztucznych i bezbarwnych moim zdaniem bohaterów. Ale tylko ze względu na grę aktorską, bo postacie, które zagrali są strasznie karykaturalne i jak wiele tutaj rzeczy przesadzone. A teraz czysta stuprocentowa pochwała. Twórcy X-manów powinni zatrudnić tych speców od animacji, którzy tutaj pracowali. Rewelacyjnie oglądało się Miedzianego (Dave Bautista) i jego przemiany. Jeżeli obejrzycie dowiecie się, o co mi chodzi.

„Człowieka o żelaznych pięściach” jest to film, którego będę starał się jak najszybciej wyrzucić z pamięci. Niczym mnie nie zaskoczył, a nawet zniesmaczył. Uwielbiam wszelakie filmy o kung-fu ale wolałbym już obejrzeć jak farba schnie na ścianie niż to. Jak sami widzicie uwielbiam przesadzać. Uwaga. Ważna informacja produkcja ta doczekała się drugiej części, ale nie spodziewajcie się, że ją obejrzę i zrecenzuje. Masochistą nie jestem. Moja ocena to 2+/5.
Ukryj widgety

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz